sobota, 22 stycznia 2011

Kolejny nudny piątek


Jak co tydzień nadchodził wielkimi krokami piątek. Był dzień babci i jako grzeczny wnuczek musiałem iść do domu ją  odpowiednio ugościć. Ciekawość tego dnia nie pozbawiała złudzeń, że przez następne trzy godziny spędzę je w towarzystwie osób, z którymi prawie nigdy nie mam o czym rozmawiać. Nie chcę słyszeć kolejny raz pytań w stylu: „jak w szkole?”, „gdzie jedziesz na wakacje?” i tego rodzaju pytania, które wprowadzają w człowieku brak chęci na odpowiedź. Sygnał komórki uświadamia mnie, może jednak dzisiejszy dzień będzie wyglądał nieco bardziej malinowo. Widok abonenta chcącego nawiązać ze mną kontakt momentalnie sprawił, że na mojej twarzy pojawił się płomyk radości. Burek wie kiedy dzwonić
-Słucham? – z nonszalancją i poczuciem delikatnej refleksji nacisnąłem zielony guzik.
-Nie słuchaj tyle, bo ogłuchniesz! Godzina dziewiętnasta przy twoim bloku.
-Jasne! Plastiki? – aż podskoczyłem z radości.
Jestem świadom tego, że wyjście z Burkiem i Szyhą nie pozostawi po sobie nic do życzenia, a do domu nie wrócę w stanie w jakim wyszedłem.
Przyszedłem do domu. Kilka kieliszków szampana nie zabiły przybitej dechami atmosfery.
Po półtora godzinie wyszedłem w stronę Szyhy, gdzie mieliśmy się udać w stronę sklepu po
Magiczny trunek „Mocnego Jabłonowa” w plastiku. Ten sikacz oznaczał dobrą lutę, ekonomiczną cenę i 100% satysfakcji. Mimo tego poranny kacyk był rzeczą sporną dla wielu amatorów picia bardziej wzmocnionych napojów o wzmocnionym smaku i goryczy alkoholowej. Kupiłem skromną ilość dwóch na łebka. Picie z Szyhą sobie cenię za poczucie maksymalnej szczerości z obu stron. Kosztując trunek na stanowisku do łowienia ryb opowiadaliśmy te lepsze historie i te o których każdy chciałby jak najszybciej zapomnieć. Przyszedł oczekiwany czas gdy miał się zjawić trzeci reprezentant piątkowych „złotych myśli” – Burek. Odprowadzając dziewczynę przyszedł znudzony.
-Co taki zniechęcony? Sex nie wyszedł? – dałem na powitanie
-Sex w porządku, ale nie chce mi się o tym dyskutować – odrzucił temat
-Idziemy bo czas ucieka a my jeszcze trzeźwi! – nie tracą czasu poszedł na przód rozkazującym krokiem Szyha.
Burek nie miał ochoty na więcej niż dwa po ostatnim incydencie, dlatego zmienił tok myślenia na Tyskie, lecz jasno daliśmy mu do zrozumienia, że jeden za wszystkich to wszyscy za jednego – kupiłem mu plastik.
-Nie dla nas rośnie ananas! – powiedziałem dając pierwszego łyka.
Atmosfera się powoli rozluźniła gdy ktoś z nas wpadł na pomysł by wykorzystać urok metalowego dachu garaży (na których najczęściej pijemy) by wejść i nie wiadomo co dalej zrobić. Czy samo wejście i momentalny zeskok miały jakiekolwiek szczytne idee? Na to pytanie nie odpowiedziano mi do dani dzisiejszego, gdy zapytałem się na drugi dzień „skąd u was te siniaki” na co odpowiedzieli mi, że nic nie pamiętają.
-Jak jeden za wszystkich to wszyscy za jednego! – powiedział zbulwersowany Szyha gdy zobaczył moją ilość niewypitego trunku, po czym dodał – masz 15 sekund żeby to wypić do końca!
Moim oczom ukazał się bełt, którego zawsze się tak obawiałem.
 -Dam radę! – po czym pociągnąłem łyka.
-Genialnie! A teraz idziemy w trasę.
Padłem na chwilę na ziemię, przygotowując się na drogę.
-Wstawaj! Idziemy dalej? – krzyknął Burek
-Dalej? Gdzie dalej? – spytałem zdziwiony
-Kaban za momencik przyjedzie i jedziemy w trasę – oznajmili zgodnie
Momentalnie wstałem z miejsca i poszedłem przed siebie nie zwracając uwagi na to czy towarzysze broni idą za mną. Po kilku minutach okazało się, że szli.
Miejscem ustalonym na spotkanie był parking przy klubie. Staliśmy nieco zamroczeni gdy na naszych oczach pojawił się samochód Kabana. Szyha widząc, iż przyjechał wpadł mu na maskę jeszcze rozpędzonego wozu, po czym padł jak szyszka z drzewa.
-Przypał! – krzyknąłem z obawy na sytuację.
Szyha leżąc na chodniku mruczał tylko: „Moja noga! Wezwijcie lekarza, grabarza”
-Uspokój się! Nic się nie stało. Wstawaj i wsiadamy.
-Jeżeli mam wgniecenie na masce to już nie żyjesz! – oznajmił lekko zdenerwowany Kaban z dziwnym spokojem w głosie.
W ciemności samotności, każda chwila jest dobra by coś powiedzieć by ta niesamowicie znudzona atmosfera wiecznego pijaństwa zamieniła się w godniejszą do uznania.
Droga jaką przebyliśmy jest nadal przeżywana choć nikt nie pamięta na jakiej mecie mamy się zatrzymać. Gdzie iść jeśli droga nie ma kresu, a my przecież nie chcemy się zatrzymywać.
Nagle światła oślepiły moje zmęczone oczy.
-Gdzie jesteśmy? – z dezorientacją  w głosie rzuciłem
-W aucie! – odpowiedział równie ciężkim głosem Szyha
-Mógłbyś to sprecyzować? Nie lubię zagadek
-Tam gdzie aligatory nie śpią – wtrącił równie głupio Burek
Cała rozmowa nie miała większego sensu, więc postanowiłem rozbudzić się widokiem majestatycznego krajobrazu miejskiego. Widok rozpędzonej drogi gdzie migiem uciekały z oczu bloki i sklepy doprowadzały mnie powoli do miksera żołądkowego zwanego także bełtem.
-Nie wytrzymam! – z bełtem w ustach otworzyłem okno
Wychyliłem głowę przez okno i zrobiłem swoje.
-Nie tutaj! – krzyknął spanikowany Kaban który prawie nigdy nie odmawiał nikomu jazdy po pijaku w swoim samochodzie.
Zatrzymaliśmy się na znanym mi miejscu, lecz miałem w głębokim poważaniu zastanawianie się po co właściwie tutaj się znaleźliśmy. Noc była taka sama jak każda inna, pomijając kilka wypadków, które nie powinny mieć miejsca.
Kaban przywiózł na szkolną palarnię, skąd poszliśmy na do parku na fajkę. Lód na środku stawu zaciekawił nas swoją obecnością. Szyha nie czekał zbyt długo nim dowiedział się, że nie jest na tyle mocny by utrzymać go na brzegu, co można powiedzieć o jego zmoczonych nogach do kolan. Nie musieliśmy czekać długo na kolejny przypał gdy każdy podchodząc do lampy kopał je. Z jednej spadł plastikowy klosz, który Szyha założył na głowę krzycząc:
-Jestem kosmitą – strzelając do nas palcami.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Nierozumiany problem matematyki

                                                       
Ten dzień różnił się znacznie od wszystkich innych, i to nie ze względu na to, że nie lubię poniedziałków, lecz tym, iż byłem dość podenerwowany zbliżającym się sprawdzianem z matematyki…
Postanowiłem sobie, że mimo wszystko stawiam całą moją wiedzę na jedną kartę i niech się dzieje co chce. Popatrzyłem na chwilę na sufit i zastygłem w przemyśleniach nad moim przyszłym życiem i o tym jakie doświadczenia życiowe będą mnie napotykać w życiu. O tym jak potoczą się moje przyszłe losy zależy tylko i wyłącznie od miejsca i czasu w jakim się znajdę a konkretniej, to kim będę i jakie decyzję podejmę na miarę moich starań. Mimo wszystko wiedziałem, że maksymalne starania w podążaniu do celu są jedyną drogą na sukces…
W końcu wstałem! Przyjąłem moją pozycję jako zamierzoną i ze stanowczym krokiem zmierzyłem w kierunku łazienki. Suchą ręką złapałem za mydło i umyłem twarz. Czasu nie było dużo (Ci co nie lubią wcześnie wstawać wiedzą o co mi chodzi…)
Nie lubię opowiadać ludziom o moim uzębieniu, ale zawsze jak tak sobie spojrzę w głąb mojej twarzy to widzę nieuchronną Hiroszimę która kiedyś wybuchnie.
Ubierając buty dla większego relaksu zawsze włączam sobie jakąś muzykę na wyjście i drogę do szkoły. Dwie piosenki: coś stanowczego Np. Rammstein, coś lekkiego Np. Kilar.
Tak sobie idąc wczuwam się w stanowczość mając jednak pod uwadze to co piękne i godne chwili pomyślunku.
Stoję chwilę przed budynkiem nim wejdę – muszę pomyśleć o tym w jaki sposób mam tam wejść. Nie stoję jak debil, lecz jak szukający poczucia wsparcia buntownik stereotypu tak rozpowszechnionego w naszym kraju.
Na korytarzu pustka, co jest znakiem, że wszyscy weszli już do klas. Pokonując schody wchodzę na samą górę drugiego piętra. Stojąc tak myślę czy może jednak nie lepiej byłoby iść do domu omijając ten przykry budynek. Wchodzę! W środku pełno ludzi, nikt jeszcze nie zdążył w pełni usiąść na krzesło, mało który będzie się nie bał mówić cokolwiek i gdziekolwiek w tym miejscu o jakimkolwiek sprawdzianie. Niestety… moje oczekiwania zostały zakopane głęboko pod ziemię przez nauczycielkę która wyciągnęła z szyderczym uśmiechem wydrukowane karteczki. Pewnie usiadłem na krzesło.
-Proszę panią… - z przyjaznym uśmieszkiem spytałem – A mogłaby pani to przełożyć na jutro?
-Ale jak to? Wiedzieliście że to dzisiaj.
Wyglądała na troszkę podłamaną naszym nieprzygotowanie ale nie dała po sobie tego poznać mówiąc…
-W życiu trzeba być przygotowanym na wszystko.
-Jeden dzień nie powinien robić pani różnicy, a nam zrobi owszem.
Powstrzymała się chwilę nad odpowiedzią po czym dodała
-Było ustalone na dzisiaj i piszecie dzisiaj.
Ty wyjęta spod prawa uczniowskiego kryminalistko. Czy nie widzisz szatański pomiocie, że jesteśmy w tym momencie skazani na twoją łaskę? Doceń to a nagroda będzie wielka.
Lecz mimo wszelkich starań, niestety tylko z mojej strony zostałem rozbity na polu bitwy, w końcu w pojedynkę jeszcze nikt nie wygrał.
Podała mi kartkę… Nie patrząc się na jej żałosny uśmiech, leniwym ruchem wyciągnąłem po długopis leżący obok kartki. Nic nie mówiąc napisałem imię, nazwisko, klasę, numer z dziennika. Zastanawiał mnie zawsze motyw z pisaniem daty. Po co im ta data? Chyba tylko po to żeby sprawdzić czy jesteśmy na bieżąco i pamiętamy nie sięgając za komórkę.
Pomyślałem sobie że co mnie nie zabije to mnie wzmocni a każdy mój ruch długopisem po kartce mnie nie zabije lecz wzmocni i dokonam rzeczy niemożliwych. Spojrzałem na kartkę z pytaniami i w tym samym momencie plan „a” odstawiłem na dalsze tory.
Nie można tego z niczym porównać. Patrzenie się na ten stek matematycznych powikłań byłem pewien, że muszę szukać pomocy w modlitwie (ponoć plan „b” jest najskuteczniejszy po pierwszej pomyłce…)
Krótka modlitwa i byłem pewniejszy w sens mojego siedzenia tutaj i napisania tego sprawdzianu.
Przeczytałem pierwsze zadanie
-Tak! Mieliśmy to kiedyś na lekcjach, ale o co w tym dalej chodziło… - powiedziałem sam do siebie tak cicho, jak to tylko jest możliwe.
Dałem sobie spokój na chwilę z tym zadaniem i przejdę do innego. Może inne zagadnienie coś mi pomoże. Jestem uratowany! Wiem o co chodzi w kwadratach i jak to obliczyć.
Pitagorasa obliczyłem bez większych problemów, bo nawet tak proste rzeczy wstyd się przyznać muszę się chwilę zastanowić. Jak to jest? Wszystkie przedmioty opanowuję z taką prostotą i zrozumieniem, ale matematyka była zawsze moją piętą Achillesa. Zrobione!
Przechodzimy dalej do Talesa… Od tego sprawdzianu zależy czy przejdę do następnej klasy, więc mimo wszystko wolałem dać z siebie maksimum by nie mieć później żalu do samego siebie że mogłem postąpić inaczej.
-Wiesz coś? – pyta naprzeciwko siedzący Zahed a wraz z nim niepewnie się wierci Argus.
-Chłopaki… nie ma opcji! Nie chce wam źle powiedzieć bo robię na ryzyko. – z żalem w głosie musiałem ich rozczarować.
Tales jest prosty gdy się go rozumie, czyli inaczej rzecz ujmując można tak powiedzieć o każdej rzeczy jakiej nie rozumiemy, a wystarczy odrobina dobrej chęci!
Z brutalnością w oczach oddałem moją kartkę tak jak zrobiłby to Linda mówiąc „Pierdolisz moją kobietę”, tak samo ja chciałem przekazać moją niechęć do pani profesor z którą będę się jeszcze musiał męczyć rok, tylko że oczami.
Prawię zawsze kończę ostatni, lecz w tym momencie dość długo się nudziłem nim poczekałem, aż wszyscy skończą pisać.
-Dzwonek! Tak długo muszę na niego czekać? – wykrzyknął uspokojony jak ręką odjął Zahed.
-Marcin! Spokojnie… - odpowiedziała równie uspokojona nauczycielka.
Wszyscy zaczęli się zbierać, lecz ja siedziałem kilka sekund jeszcze i poczekałem, aż na mojej twarzy pojawi się uśmiech, który tak spostrzegawczym okiem ujrzy pani profesor.
Spojrzała się w moim kierunku nic nie mówiąc ze zdziwienia. Powoli wstawiając wziąłem plecak pod pachę i wyszedłem z klasy mówiąc do niej:
-Nawet łatwy był…

niedziela, 9 stycznia 2011

Oczyść oczyszczonego - zapiski z obozu chrześcijańskiego

                Mały deszczyk rozpętał burzę

Droga

Możemy być pewni każdej osoby, oraz sytuacji, która jest możliwa zaistnieć. Samo przetrwanie w tym środowisku fanatyków dłużej niż tydzień jest dla mnie ogromnym wyzwaniem, tym bardziej o ile ma się pewność że każdy niewłaściwy ruch musi zostać dogłębnie przemyślany. Każde słowo jest kluczem na otwarcie im naszych głów, więc trzeba być ostrożnym. Jest szansa, że się do nas nie przyczepią ale taka świadomość jeszcze bardziej mnie przytłacza. Ingerencja w moje codzienne sprawy nie jest miłą formą spędzania wolnego czasu. W tej chwili jedziemy do Wrocławia, a niepewność wywołująca w pewien sposób przerażenie narasta…

Dzień 2

Zegar wybił godzinę siódmą i pora na modlitwę. Czas gdy byłem coraz bardziej przekonany, że zaciekawi mnie moje przybycie. Wstajemy i jedziemy na stacje PKP, gościnnie zahaczając ze swoimi bagażami na jedną noc u cioci przyjaciela. Moje nastawienie staram się ułożyć w systemie „mogę porozmawiać”. Mogę uczynić gest w kierunku rozmowy ale co to zmieni skoro będziemy znać się tylko tydzień, a Ty naiwny głupcze pokazujesz mi życie wiecznego włóczęgi. Mam tylko nadzieję, że znajdę argumenty na moją tezę i przy tym nie wybuchnę, gdy rozmowa obierze zły kierunek. Jesteśmy na miejscu… Jedziemy dość długo, a samo słuchanie przyszłych obozowiczów było zaskoczeniem. Dyskusje o Bogu i jego cudach i o tym, że gdyby nie on to byłbym nikim. Fanatyzm zapanował nad ich duszami. Siedziałem na podłodze trzymając swój bagaż. Jazda męcząca, mimo wszystko jestem w stanie stwierdzić, iż te pociągi się zbytnio przepełnione. Jesteśmy na miejscu. Zaczęło się! Jako etap do wstępu wyjaśnienie regulaminu i zasad na terenie ośrodka, zaraz po chwili też oddzielono dziewczyny od chłopaków pokazując im ich pokoje, co wydało mi się dziwne, ale to chyba tylko moje wyimaginowane przypuszczenia. Pierwsze zapoznanie terenu ośrodka, a także pokoju było miłym doświadczeniem, gdyż był położony w pięknej okolicy kilku lasów, jednego widoku na góry oraz mały strumyczek. Na pierwszy rzut oka mam dziwaków w pokoju. Jest nas ogółem siedmiu. Każdy jest inny i inaczej się zachowuje. Niektórzy otwierają się momentalnie pytając z kat jesteś, inni natomiast rozpakowują swoje rzeczy i przyglądają się otoczeniu. Ja postanowiłem usiąść na krześle przyglądając się co robią. Oni widząc to byli przekonani, że nie przyjechałem tu się modlić. Czas na obiad, a przed nim krótka modlitwa na pobłogosławienie jedzenia. Przedstawienie dogłębnego regulaminu oraz modlenie się były nieodzownym elementem przebywania z którym musimy się przyzwyczaić. Cała grupa ludzi dzieli się na grupy, na której każde z dynamik można łatwiej kontrolować przez wodza, co ułatwia mu lepszy kontakt i trafienie do nas. Czy jesteśmy marionetkami? Z każdą chwilą czuję że pęknie we mnie coś co zmieni moje nastawienie. Mogę w tym momencie zacząć się zastanawiać po co ja tu właściwie przyjechałem i jakie jest tu moje miejsce. Najważniejsze… Co okaże się że jestem tu i mam jakiś problem a jedynym wyjściem jest Bóg. Na początek musieliśmy przygotować swój totem z którym będziemy utożsamiać się z całą grupą. Okrzyk bojowy był nieodzownym elementem bez którego utracilibyśmy swoją szczerość i zaangażowanie. Nazwy były wbrew pozorom śmieszne lecz budziły lęk a czasem nawet zbyt wielkie uwielbienie Pana. Należałem do grupy „Ziomki Pana”

Dzień 3

Głosy z trąbek powodowały nieprzyjemny poranek, bez którego pomodlenie się nic w ich marnych życiach nie zmieni. Zeszliśmy na dół gdzie mieliśmy wejść Do sali modlitewnej. Staliśmy chwilę nim zaczęliśmy się modlić. Już jest z górki, przyzwyczaiłem się trochę z otoczeniem. Jako pierwszą dynamikę dostaliśmy przeniesienie koca, na którym leżały jedna piłka, dwie piłki pingpongowe oraz trzy balony, które musieliśmy przenieść w osiem osób bez użycia rąk oraz z nogami w worku od ziemniaków. Zęby bolały, lecz starałem się o tym nie myśleć i opowiedzieć moje przeżycie po dynamice wodzowi oraz nowo poznawanej grupie. Zdania podzielone i każdy chce wyrazić się w sposób rzeczowy nie odkrywając się na otoczenie. Po dynamice starałem się pograć chwilę na gitarze, która leżała w sali. Podczas modlitwy, na której nie siedzieliśmy zbyt cicho dyskutując o religii, gdy nagle jeden z uczestników poprosił nas o małe uciszenie swoich poglądów jakby przeszkadzało mu to że wszyscy śpiewają z dwa razy głośniejszą siłą dźwięku. Żadna osoba nie próbowała się z nami kontaktować rozmowy. W końcu usiedliśmy się na podłogę mając w głębokim poważaniu modlitwę, lecz nie przeszkadzając już nikomu. Po chwili na odpoczynek i rozpakowanie się w pełni przeszliśmy do następnej dynamiki. Powiedzmy to… Rodzajem tradycji było modlenie się przed każdą dynamiką. Siedząc później w pokoju chciałem przekonać przyjaciółkę że mój wzrok już jest wyrażany w uczuciach siedząc i patrząc się na siebie ponad kilkanaście minut. W pokoju atmosfera z lokatorami ustabilizowała się do godnej poszanowania rozmowy, jednak zmieniło się wieczorem kiedy każdy był zajęty sobą.

Dzień 4

Standardowo po przebudzeniu modlitwa w towarzystwie swojego plemienia a nie całej grupy. Otwarcie dla grupy bez przygotowania było spontanicznym zachowaniem. Przy dynamice w której każdy z uczestników ją przechodzący miał zawiniętą głowę chustką tak by nie mógł nic widzieć. Uwierz w Chrystusa i postaraj się przejść tą dynamikę z jego cichym i prawdziwym głosem. Miałem zawinięte oczy a to, że ktoś mnie prowadził głosem nie jest w pełni zadowalającym udowodnienia mi, że dynamikę można przejść, tak że jej nie przeszedłem.
Wieczorem była mała impreza w Sali modlitewnej, gdyż nie było prądu i musieliśmy się zająć czymkolwiek by zabić obecną nudę. Poszliśmy każdy do swego pokoju, gdzie rozmawialiśmy o istnieniu Boga i stworzeniu świata. Bardzo dobry kontakt mam ze wszystkimi lokatorami, lecz niektórzy czasem przyprawiają mnie o zaniepokojenie. Chyba już nie muszę się obawiać, że podczas snu spadnę na podłogę, lub co gorsza runę pod siebie niczym worek ziemniaków.

Dzień 5

Budzę się. Moim oczom ukazane są dwie dziewczyny; jedna z gitarą w ręku, druga śpiewająca i na wszelki wypadek jakbyśmy nie chcieli wstać trzymająca butelkę wody w ręku. Dynamikę jaka dostała moja drużyna polegała na przejściu w powietrzu po trzech oponach i jednej desce zaczepionej sznurem do metalowej liny zaczepionej o dwa drzewa. Widziałem od razu jak przejść to zadani, będąc pewnym, że reszta zespołu składająca się z jednego chłopaka i reszty kobiet nie będzie wiedziała od czego zacząć. Modlitwa to czas w którym powinniśmy się zachowywać cicho i nie przeszkadzać innym członkom plemienia, gdy oni chcą nabrać sił w jej trakcie. Dynamika była dość trudna, lecz po dwudziestu minutach udało mi się przedostać w powietrzu niecałe dziesięć metrów bez większych problemów. Musiałem także przejść po raz kolejny dynamikę, gdyż jedna z członkiń oznajmił, że to dla niej za trudne i zwyczajnie w świecie tego nie przejdzie. Jak ja kocham szczerość i nie zmuszanie się do zadań niemożliwych nam do wykonania. Inna z uczestniczek wyrywała się na samą myśl, że Jezus jest w stanie jej pomóc, mimo swojej lekkiej otyłości i braku zwinności w takim zadaniu jak to. Tak jak myślałem na początku; nie przeszła dynamiki, mimo swoich najszczerszych chęci. Zawsze powtarzałem, że siłą przejścia dynamiki jest sprawa fizyki twojego ciała i umiejętność ruszania się w nawet najgorszym ternie. Przyszedł czas na dzielenie się wiadomościami i uczuciami w gronie plemienia. Wódz jest przekonany, że mój brak wiary jest spowodowany brakiem akceptacji dla ludzi i Boga. Jest to w pewnym sensie prawda, lecz umysł człowieka jest tak niezwykle skomplikowany, że można go cechować bardzo rozmaicie. Do chwili obecnej nie posiadałem akceptacji dla ludzie i tego co robili, oraz jakie mieli problemy. Z przyjemnością się wsłuchiwałem w dyskusję przeprowadzaną w trakcie dzielenia, gdyż mogłem opanować swoje nerwy pomyśleć o nerwach innych. Nasz wódz się rozkleił opowiadając o swoich starych przeżyciach kilka lat wstecz. Zapanowała atmosfera, której każdy się obawiał i nie mogliśmy na nią nic poradzić, mimo wszystko wódz wstał z trawy i poszedł w kierunku obozu bez słowa. Wszyscy po za mną powoli wstali i poszli za nim, lecz w końcu i ja dołączyłem. Modlitwa wiązała się tym razem z podpisaniem kartki formatu A4 swoimi problemami życiowymi i rozterkami. Po wypisaniu każdy ją schował do kieszeni i modlił się dalej. Podczas ciszy nocnej (około godziny dwudziestej trzeciej) Prowadzący obozem wszedł do naszego pokoju i oznajmił, że wszyscy mają wyjść na dwór ciepło ubrani, bez jakiegokolwiek oświetlenia. Na dole wszyscy czekali z zapalonymi pochodniami w rękach. Szliśmy w kierunku lasy. Spodziewałem się dosłownie wszystkiego, nawet rozstrzelania niewiernych lub rzucenia ich na stos. Szliśmy nieświadomi gdzie idziemy, gdy nagle jeden z prowadzących obozem oznajmił że jesteśmy na miejscu. Było to miejsce gdzie wykonywaliśmy ostatnią dynamikę, gdzie na środku stał wielki krzyż oraz garnek z wodą. Młody uczestnik wspólnoty podniósł pochodnię i krzyczał o grzechach ludzkich i słabościach, których musimy się wyzbyć. Chęć wyzwolenia się od nich była w zasięgu ręki, trzeba było tylko spalić tę kartę i wsadzić ją do garnka. Od tej pory każdy miał zostać uwolniony od swego "Tarszisz". To była jedna z dynamik, która miała pozostać w naszych duszach czyniąc nas odmienionymi. Szliśmy już do ośrodka, gdy po drodze zaczepił mnie lokator i oznajmił, że coś nie dobrego się dzieje i musimy jak najszybciej iść w bezpieczne miejsce na papierosa. Staliśmy dłuższą chwilę w milczeniu, gdy pierwszy zabrał głos. Mówił o demonach, które ponoć widział i jak chodziły bojąc się rytuału. Pierwszy raz byłem tak blisko tego wszystkiego i jako słuchacz nie pozostawiałem obojętności. Był przerażony i widziałem to od razu jak tylko się spytał o papierosa, lecz nie starał się tego okazywać. Leżąc w łóżku zawsze lubię dodawać coś od siebie do wspólnego tematu.

Dzień 6

Słyszę tylko głośne „Wstawaj”, minutę później woda z plastikowej butelki znalazła się na mojej twarzy, powodując we mnie chęć zakopania tych dwóch delikwentów którzy to zrobili. Było za późno na przeprosiny i doskonale wiedziały, że już nigdy nie przekroczą próg tego pokoju w czasie gdy my w nim jesteśmy. Jeden z członków wspólnoty wziął mnie na stronę. Pytał o to dlaczego jestem aspołeczny w stosunku do grupy. Rozmawialiśmy jakieś pięć minut, obiecując mu poprawę pod groźbą wcześniejszego przyjazdu do domu. Jeżeli ktoś mnie nie budzi jak powinien to niech się nie dziwi, że nie mam do niego szacunku. O godzinie takiej jak siódma rano, budzenie powinno sprawiać przyjemność, a nie powodować niechęć, jaką wywołało lanie wodą.

Dzień 7

Mojego przyjaciela z pokoju mieli wyrzucić z obozu, za brak jakiegokolwiek stosunku do modlitw, na które nawet się nie zjawiał. Rozumiałem jego i ich strony. Widziałem, że dla niego siódma to jeszcze noc, lecz musiał się tutaj przystosować do ich warunków jakie każdemu z osobna zarzucają. Bez dyscypliny nie ma porządku, bo na takich zasadach opiera się świat i nikt nie może się im nie dostosować. Na modlitwach nie musieliśmy się modlić, wystarczyło tylko jakbyśmy byli, mogliśmy nawet usiąść na podłodze gdy inni stali. Czułem się wyróżniony i podobało mi się to uczucie. Cieszyłem się z tego co zobaczyłem w trakcie modlitwy. Po dwie osoby ze wspólnoty podchodziły do tych osób, które się cały czas modliły pytając się ich czy chcą doznać „zesłania Ducha Świętego”. Jedna osoba kładła obie ręce na barki oczyszczanego i za pomocą drugiej osoby z uniesionymi rękoma w górze odprawiali rytuał. Oczyszczany padał na kolana, z których później na plecy. To miał być początek końca grzechu. Gdy wszyscy leżący już wstali byłem świadkiem dwa razy głośniejszej modlitwy niż przed leżakowaniem. Mam osobistą niechęć do wykonywania dynamik z moim plemieniem, przez ich braki w pomysłach, ale jestem im wdzięczny bo przynajmniej mogę się wykazać wiedzą techniczną. Strach i przerażenie przy modlitwie jest oznaką wielkiego szacunku, na jakich ta wiara się opiera zasadach. Jako drugie dzisiaj mieliśmy za zadanie przejście tzw. „Wagi”. Jedna lina przyczepiała od góry dwa drzewa, a od dołu dużą deskę, wbitą w środek drugi koniec liny. Na ziemi było pole minowe, na które teren nie mogliśmy postawić nogi kończąc dynamikę nieudaną. Nikt by się nie spodziewał jakie to jest trudne zadanie jak ma się mieć osiem osób na pokładzie... Weszliśmy z bólami wszyscy, choć czasem było załamanie, którego sile nie mogliśmy się przeciwstawić do dalszego działania. Widać kto chodził na lekcje WF… Każdy ma swoje miejsce w życiu społecznym i duchowym, tylko trzeba się w nim odnaleźć i je zająć. Moim zdaniem wiele osób zasłużyło na szacunek za wykonaną dynamikę, jakim ich wcześniej nie obdarzałem.

Dzień 8

Zaskakujący początek nowego daru natury jak inni określają także jako nowy dzień, przyprawił mnie o podziw. Na ostatnią dynamikę przyszedłem z niepokojem, gdyż po raz pierwszy i zarazem ostatni rozegra się w Sali modlitewnej. Każdy miał opowiedzieć o swoich przeżyciach, co go nauczył obóz, jakie nabył myślenie, (i co zaskakujące) dobre i złe chwile w życiu, których ran nie można wymazać z pamięci. Uciekałem od tematu siedząc cicho przez dłuższy czas, mimo to i na mnie przyszła pora i musiałem się wyżalić. Siłą emocji rozkleiłem się wyrażając u innych współczucie i zrozumienie. Modlenie się i nagle propozycja przyłączenia się przeze mnie do niej w nietypowy sposób jakiego się bałem najbardziej jakim było „Zesłanie Ducha Świętego”. Każdy z plemienia położył na mnie swoją rękę. Poczułem niewyjaśnione ciepło ich dusz. Zamknąłem oczy i nie chciałem przyjąć ich modłów, za stosowne do mego zachowania się na co dzień. Krótko mówiąc nie chciałem być kimś innym niż byłem do tej pory - nie przysparzać innym kłopotów i sam ze sobą rozwiązywać własne. Cały ciężar ich rąk spadał na mnie z ogromną siłą, aż moje łydki powoli odmawiały posłuszeństwa coraz bardziej drżąc. Nie miałem zamiaru upaść i nie upadłem.

Dzień 9

Zanim zdążyliśmy zrobić cokolwiek w kierunku pakowania się, niezbędna była modlitwa dzięki której mieliśmy zapamiętać ich dobrą wolę, a co ważniejsze wolę „Pana”. Każdy był niewyspany, lecz tylko ja tym razem nie poszedłem na śniadanie śpiąc pół godziny dłużej, tylko troszeczkę olewając regulamin. Kilka gotowych skibek przynieśli mi lokatorzy. Wszyscy się pakowali, każdy robił sobie z kimś zdjęcia, ludzie wymieniali się kontaktami mając nadzieję na późniejsze spotkanie. Nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do ludzi, z którymi tam utrzymywałem kontakt, bo i oni i ja wiedzieliśmy, że nic nie jest mocne jeśli trwa tylko tydzień. Powoli włożyłem spakowaną walizkę do bagażnika w autobusie. Przyglądałem się uważniej żegnającym się ludziom. Tylko ja siedziałem z przyjacielem na końcu autobusu nie żegnając się prawie z nikim. Zanim ruszyliśmy chciałem ostatni raz spojrzeć na ośrodek, w którym jeden tydzień zadecydował o moim doczesnym myśleniu. Na stacji kolejowej wraz z lokatorem siedzieliśmy i każdy opowiadał jak jest u niego w mieście i czym się na co dzień zajmuje. Stało się… Rozstaliśmy się na koniec obozu ze wszystkimi, którzy czekali na swój pociąg. Żal, smutek, a może nienawiść do rzeczywistości zadecydowały, że nie chciałem ich opuszczać...

UMYSŁOWE KONFRONTACJE


                                                Dzieci z rozbitymi kolanami
                                                      
 Ktoś dzwoni. Mogłem się spodziewać, że w piątkowy wieczór nie będę siedzieć w domu przed komputerem. Odbieram…
- Co jest pijaku?
- Skąd wiedziałeś… - odpowiedział niczego nie spodziewający się głos Burka.
- No jasne, że idę! Muszę tylko skołować jakąś monetę.
- Wszyscy już gotowi. Pośpiesz się! Za dziesięć minut przyjadę autobusem na rynek. – to nie brzmiało jak propozycja, lecz jak rozkaz.
Nic nie dodając odłożył słuchawkę. Byłem ciekaw co moi koledzy znowu wymyślili za plan zimowego wieczoru piątkowego. Mogłem być jedynie pewien, że nie wrócę do domu wcześnie, a tym bardziej trudno będzie zachować trzeźwy umysł.
Byłem już na rynku. Czekając na autobus, z którego miał wysiąść stałem kilka minut na przystanku. Czy te autobusy muszą mieć zawsze jakieś opóźnienia? Gdy przyjdę na autobus o ustalonej godzinie widniejącej na tabliczce z rozkładami jazdy zawsze okazuje się, przyjechał minutę wcześniej. Za to gdy przyjdę wcześniej autobus jest obstawiony z góry do dołu, z lewej na prawą moherowymi babciami, którym oczywiście trzeba ustąpić miejsca. Zastanawia mnie gdzie one jeżdżą… czy może tylko zabijają czas na podróży po mieście. Skoro nie muszą płacić za bilet.
Autobus o dziwo był o ustalonej godzinie, a z niego wysiadł poważny lecz łatwy do rozbawienia Burek. Szliśmy więc w stronę mojego domu gdzie miałem odebrać pieniądze. Stał już tam Zahed z pretensjami…
- Co tak długo?!
- Nie denerwuj się. Już jesteśmy. Pięć minut i idziemy – powiedziałem otwierając drzwi od klatki i szybko wbiegłem na górę schodów.
Rodzicom skłamałem że potrzebuje dziesięć złotych na kebab z kolegami. Jak zawsze w takich sytuacjach niezbędną dla nich informacją jest to z kim idę, o której wrócę do domu i żebym nie wdawał się w żadne konflikty.
- Słuchajcie! – zaczął Zahed gdy zmierzaliśmy w kierunku monopolowego – dajcie mi każdy po dyszce a obiecuje wam, że nie dotrzecie na nogach do domu!
- To niemożliwe –wtrąciłem zaprzeczając
- A chcesz się założyć?
Wiedziałem, że jeśli jest mowa o zakład to lepiej dać sobie spokój z niesprawdzonymi wiadomościami. Jeżeli Zahed coś mówi to jest prawdą. I tak faktycznie było…
Kiedy dotarliśmy do sklepu wiadome było, że to ja wejdę po alkohol. Z maksymalną pewnością wszedłem do środka impulsywnie zamykając drzwi za sobą.
- Cztery mocne! – oznajmiłem o swoich zamiarach sprzedawczynię dając jasno do zrozumienia palcami o jaką ilość się rozchodzi. Bez jakichkolwiek podejrzeń wyjęła z pod lady dany trunek. Czekając aż skasuje butelki na moment się zawahała...
-A dowód można zobaczyć? – zapytała z małą domieszką niepewności.
Pokazując jej tymczasowy dowód spojrzała na datę urodzenia. Licząc ilość miesięcy byłem pewny smutnego wyjścia bez trunku i braku uśmiechów na twarzach moich towarzyszy.
-Przez ten nowy rok nie mam poczucia czasu. – zaśmiała się kobieta.
Wychodząc z torbą pełną trunku naszym celem był rynek gdzie miał na nas czekać Szyha.
- Znakomicie! – krzyknął Zahed z uśmiechem na twarzy jak gdyby piątkowy dzień służył tylko od nabrania świeższego języka w ustach. Idąc w stronę ustalonego miejsca spotkania nie byłem pewny czego można oczekiwać po trzech mocnych, litrowych sikaczach.
Spotkaliśmy czwartego towarzysza ekipy, który ciesząc się z nadchodzącego melanżu poważnie, lecz z uśmiechem na twarzy inteligentnie się spytał:
- Gdzie idziemy?
- Ciekawe przywitanie – przyznał Burek
- Chodźmy na jedynkę – rzuciłem propozycją
- Przypał! – krzyknął Zahed
- Garaże! – rzucił spontanicznie Szyha
Nie było już więcej dyskusji. Idąc w stronę nieciekawej, lecz bezpiecznej na picie miejscówki z dzikością w sercach byliśmy coraz bardziej niecierpliwi i żądni picia. Czyżby to były początki nałogu?
- Zdrowie – ochoczo wykrzyknąłem wznosząc w górę plastikową butelkę.
Wszyscy zgodnie jak jeden mąż pociągnęli łyka.
-Ale siki! – skrzywił się Szyha w podobny sposób jakby zjadł w całości cytrynę – co wy kupiliście za świństwo?
- Pij! Nie pierdol! – oznajmili zgodnie wszyscy.
- Wyobraź sobie, że pijesz najlepszy trunek jaki mógł tylko powstać – powiedziałem – to jest kwestia nastawienia. Popatrz… - mając już połowę wypitego pociągnąłem ogromnego łyka kończąc zawartość butelki, przy czym o mało nie puściłem pawia.
Jako pierwszy wyłoił Zahed mówiąc, że idziemy po kolejne bo nie może znieść widoku pieniędzy w portfelu zamiast butelek w reklamówce. Ta błyskotliwa myśl nie była niczym nowym w podejściu Zaheda do tzw. „poszerzania lutniczych horyzontów”. Zaczęły się rozmowy o lucie i o tym kto w jaki sposób kiedyś skończy.
- Nie czarujmy się – nikt nie jest idealny … - dopowiedziałem także moją filozofię, po której nastała nieprzyjemna cisza, której niczym nie można było zniszczyć.
Wszedłem kolejny raz do sklepu prosząc sprzedawczynię o tą samą porcję rozkosznego trunku. Spojrzała się tylko na mnie z przestrogą i małym zdziwieniem, że dałem radę wypić to wszystko sam – myliła się. Posłusznie sięgając pod ladę wyciągnęła cztery butelki mówiąc „smacznego!” kiwnąłem z uśmiechem i wyszedłem.
- Burek, daj telefon. – posłusznie wyciągnął komórkę z kieszeni i podał mi mówiąc
- Tylko wybierz coś fajnego na ten moment. – widząc że chce włączyć muzykę podał mi telefon.
Na taki moment zawsze wybierałem Sam Cook’a. Cudowny styl lat sześćdziesiątych nie pozostawiał po sobie cienia wątpliwości, że nie ma lepszego utworu na ‘taki moment’.
Wczuwając się w rytm i słowa tłumaczyłem z angielskiego na polski, gdyż nikt z naszej ekipy klasowej nie miał zielonego pojęcia o czym jest tak piosenka. Braki na lekcjach języka angielskiego dawały się we znaki. „Po co mi angielski?” – to głupie pytanie zawsze budziło we mnie kontrowersje, lecz wiedziałem, że nie mam się co odzywać, bo i tak zostanę zbesztany a moje racje ktoś zakopie głęboko pod ziemię. Luta powoli dawała swoje pierwsze oznaki – tarzanie się po ziemi nie należało do mądrych posunięć (ziemi całej w topniejącym śniegu). Nie wiem jakim cudem zepsułem pasek od spodni…Idąc po kolejne piwa miałem faktyczne wrażenie, iż sprzedawczyni spogląda na mnie z żalem pomieszanym z szacunkiem to tak mocnej głowy, ale to nie była tylko moja zasługa tylko towarzyszy luty.
Krzywym krokiem wyszedłem ze sklepu trzaskając za sobą drzwi, wcześniej bełkocząc do kobiety „dobranoc”.
Kolejne piwo przyniosło kolejne straty moralne. Nie musiałem długo czekać nim przyjąłem uderzenie na oko, które swą zaciśniętą pięścią zaserwował mi Burek. Nie mam zielonego pojęcia co się stało, czym go zdenerwowałem a On mi na to, że oczy wyglądają  charyzmatyczniej gdy jedno z nich jest fioletowego koloru.
- Zawsze lepiej w oko niż w nos – śmiejąc się stwierdziłem robiąc dobrą minę do złej gry.
Zaczęło się! Szczere opowiadania kto jest kogo przyjacielem i na kogo można zawsze liczyć. Fenomen takich rozmów wyzwalał we mnie nieodparte poczucie młodzieńczej wolności.
Po raz kolejny skończyliśmy na śniegu bijąc się nawzajem. Czas wielki nadchodził byśmy się powoli rozchodzili do swoich domów. Burek oparty o ścianę garażu nie mógł w stanie się ruszyć. Wraz z Zahedem wzięliśmy Go za ramię i w stronę domu.
-Sam pójdę! – darł się
- To idź! – krzyknąłem zrywając się z Jego ciężaru.
Biedny chłopak. Padł na ziemię jak kromka chleba posmarowana masłem. Miał szczęście padając masłem do góry.  Zdecydowaliśmy wspólnie, przenocuje tę noc u mnie. Największy problem był z przeniesieniem Go na czwarte piętro. Można sobie tylko wyobrazić co to był za koszmar taszcząc prawie dorosłego chłopa tak wysoko. Sam nie czułem się na siłach by tam wchodzić a co dopiero ciągnąć kogoś za sobą. Ogółem trwało to jakieś czterdzieści minut nim weszliśmy na samą górę. Otwierając drzwi wciągnąłem Burka do pokoju ciągnąc go za nogi. Tak pijany położył się na podłodze nie ściągając nawet zapiętej kurtki. Mając na uwadze że może mu się coś stać podczas snu Np. puści pawia i się udusi, albo co gorsze zarzyga mi pokój. Wyszedłem z Mariką na powietrze by trochę ochłonąć. Już sam mój widok z daleka nie przynosił dobrej nowiny. Kilka bezcennych rad zwróciło moją uwagę na rzeczywisty stan rzeczy – musiałem dopilnować by mój pokój pozostał w stanie nienaruszonym przez alkoholowy stan Burka. Obudziłem się rano i nie musiałem się długo zastanawiać co robi wielka kałuża sików na moich panelach…