poniedziałek, 10 stycznia 2011

Nierozumiany problem matematyki

                                                       
Ten dzień różnił się znacznie od wszystkich innych, i to nie ze względu na to, że nie lubię poniedziałków, lecz tym, iż byłem dość podenerwowany zbliżającym się sprawdzianem z matematyki…
Postanowiłem sobie, że mimo wszystko stawiam całą moją wiedzę na jedną kartę i niech się dzieje co chce. Popatrzyłem na chwilę na sufit i zastygłem w przemyśleniach nad moim przyszłym życiem i o tym jakie doświadczenia życiowe będą mnie napotykać w życiu. O tym jak potoczą się moje przyszłe losy zależy tylko i wyłącznie od miejsca i czasu w jakim się znajdę a konkretniej, to kim będę i jakie decyzję podejmę na miarę moich starań. Mimo wszystko wiedziałem, że maksymalne starania w podążaniu do celu są jedyną drogą na sukces…
W końcu wstałem! Przyjąłem moją pozycję jako zamierzoną i ze stanowczym krokiem zmierzyłem w kierunku łazienki. Suchą ręką złapałem za mydło i umyłem twarz. Czasu nie było dużo (Ci co nie lubią wcześnie wstawać wiedzą o co mi chodzi…)
Nie lubię opowiadać ludziom o moim uzębieniu, ale zawsze jak tak sobie spojrzę w głąb mojej twarzy to widzę nieuchronną Hiroszimę która kiedyś wybuchnie.
Ubierając buty dla większego relaksu zawsze włączam sobie jakąś muzykę na wyjście i drogę do szkoły. Dwie piosenki: coś stanowczego Np. Rammstein, coś lekkiego Np. Kilar.
Tak sobie idąc wczuwam się w stanowczość mając jednak pod uwadze to co piękne i godne chwili pomyślunku.
Stoję chwilę przed budynkiem nim wejdę – muszę pomyśleć o tym w jaki sposób mam tam wejść. Nie stoję jak debil, lecz jak szukający poczucia wsparcia buntownik stereotypu tak rozpowszechnionego w naszym kraju.
Na korytarzu pustka, co jest znakiem, że wszyscy weszli już do klas. Pokonując schody wchodzę na samą górę drugiego piętra. Stojąc tak myślę czy może jednak nie lepiej byłoby iść do domu omijając ten przykry budynek. Wchodzę! W środku pełno ludzi, nikt jeszcze nie zdążył w pełni usiąść na krzesło, mało który będzie się nie bał mówić cokolwiek i gdziekolwiek w tym miejscu o jakimkolwiek sprawdzianie. Niestety… moje oczekiwania zostały zakopane głęboko pod ziemię przez nauczycielkę która wyciągnęła z szyderczym uśmiechem wydrukowane karteczki. Pewnie usiadłem na krzesło.
-Proszę panią… - z przyjaznym uśmieszkiem spytałem – A mogłaby pani to przełożyć na jutro?
-Ale jak to? Wiedzieliście że to dzisiaj.
Wyglądała na troszkę podłamaną naszym nieprzygotowanie ale nie dała po sobie tego poznać mówiąc…
-W życiu trzeba być przygotowanym na wszystko.
-Jeden dzień nie powinien robić pani różnicy, a nam zrobi owszem.
Powstrzymała się chwilę nad odpowiedzią po czym dodała
-Było ustalone na dzisiaj i piszecie dzisiaj.
Ty wyjęta spod prawa uczniowskiego kryminalistko. Czy nie widzisz szatański pomiocie, że jesteśmy w tym momencie skazani na twoją łaskę? Doceń to a nagroda będzie wielka.
Lecz mimo wszelkich starań, niestety tylko z mojej strony zostałem rozbity na polu bitwy, w końcu w pojedynkę jeszcze nikt nie wygrał.
Podała mi kartkę… Nie patrząc się na jej żałosny uśmiech, leniwym ruchem wyciągnąłem po długopis leżący obok kartki. Nic nie mówiąc napisałem imię, nazwisko, klasę, numer z dziennika. Zastanawiał mnie zawsze motyw z pisaniem daty. Po co im ta data? Chyba tylko po to żeby sprawdzić czy jesteśmy na bieżąco i pamiętamy nie sięgając za komórkę.
Pomyślałem sobie że co mnie nie zabije to mnie wzmocni a każdy mój ruch długopisem po kartce mnie nie zabije lecz wzmocni i dokonam rzeczy niemożliwych. Spojrzałem na kartkę z pytaniami i w tym samym momencie plan „a” odstawiłem na dalsze tory.
Nie można tego z niczym porównać. Patrzenie się na ten stek matematycznych powikłań byłem pewien, że muszę szukać pomocy w modlitwie (ponoć plan „b” jest najskuteczniejszy po pierwszej pomyłce…)
Krótka modlitwa i byłem pewniejszy w sens mojego siedzenia tutaj i napisania tego sprawdzianu.
Przeczytałem pierwsze zadanie
-Tak! Mieliśmy to kiedyś na lekcjach, ale o co w tym dalej chodziło… - powiedziałem sam do siebie tak cicho, jak to tylko jest możliwe.
Dałem sobie spokój na chwilę z tym zadaniem i przejdę do innego. Może inne zagadnienie coś mi pomoże. Jestem uratowany! Wiem o co chodzi w kwadratach i jak to obliczyć.
Pitagorasa obliczyłem bez większych problemów, bo nawet tak proste rzeczy wstyd się przyznać muszę się chwilę zastanowić. Jak to jest? Wszystkie przedmioty opanowuję z taką prostotą i zrozumieniem, ale matematyka była zawsze moją piętą Achillesa. Zrobione!
Przechodzimy dalej do Talesa… Od tego sprawdzianu zależy czy przejdę do następnej klasy, więc mimo wszystko wolałem dać z siebie maksimum by nie mieć później żalu do samego siebie że mogłem postąpić inaczej.
-Wiesz coś? – pyta naprzeciwko siedzący Zahed a wraz z nim niepewnie się wierci Argus.
-Chłopaki… nie ma opcji! Nie chce wam źle powiedzieć bo robię na ryzyko. – z żalem w głosie musiałem ich rozczarować.
Tales jest prosty gdy się go rozumie, czyli inaczej rzecz ujmując można tak powiedzieć o każdej rzeczy jakiej nie rozumiemy, a wystarczy odrobina dobrej chęci!
Z brutalnością w oczach oddałem moją kartkę tak jak zrobiłby to Linda mówiąc „Pierdolisz moją kobietę”, tak samo ja chciałem przekazać moją niechęć do pani profesor z którą będę się jeszcze musiał męczyć rok, tylko że oczami.
Prawię zawsze kończę ostatni, lecz w tym momencie dość długo się nudziłem nim poczekałem, aż wszyscy skończą pisać.
-Dzwonek! Tak długo muszę na niego czekać? – wykrzyknął uspokojony jak ręką odjął Zahed.
-Marcin! Spokojnie… - odpowiedziała równie uspokojona nauczycielka.
Wszyscy zaczęli się zbierać, lecz ja siedziałem kilka sekund jeszcze i poczekałem, aż na mojej twarzy pojawi się uśmiech, który tak spostrzegawczym okiem ujrzy pani profesor.
Spojrzała się w moim kierunku nic nie mówiąc ze zdziwienia. Powoli wstawiając wziąłem plecak pod pachę i wyszedłem z klasy mówiąc do niej:
-Nawet łatwy był…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz