niedziela, 9 stycznia 2011

UMYSŁOWE KONFRONTACJE


                                                Dzieci z rozbitymi kolanami
                                                      
 Ktoś dzwoni. Mogłem się spodziewać, że w piątkowy wieczór nie będę siedzieć w domu przed komputerem. Odbieram…
- Co jest pijaku?
- Skąd wiedziałeś… - odpowiedział niczego nie spodziewający się głos Burka.
- No jasne, że idę! Muszę tylko skołować jakąś monetę.
- Wszyscy już gotowi. Pośpiesz się! Za dziesięć minut przyjadę autobusem na rynek. – to nie brzmiało jak propozycja, lecz jak rozkaz.
Nic nie dodając odłożył słuchawkę. Byłem ciekaw co moi koledzy znowu wymyślili za plan zimowego wieczoru piątkowego. Mogłem być jedynie pewien, że nie wrócę do domu wcześnie, a tym bardziej trudno będzie zachować trzeźwy umysł.
Byłem już na rynku. Czekając na autobus, z którego miał wysiąść stałem kilka minut na przystanku. Czy te autobusy muszą mieć zawsze jakieś opóźnienia? Gdy przyjdę na autobus o ustalonej godzinie widniejącej na tabliczce z rozkładami jazdy zawsze okazuje się, przyjechał minutę wcześniej. Za to gdy przyjdę wcześniej autobus jest obstawiony z góry do dołu, z lewej na prawą moherowymi babciami, którym oczywiście trzeba ustąpić miejsca. Zastanawia mnie gdzie one jeżdżą… czy może tylko zabijają czas na podróży po mieście. Skoro nie muszą płacić za bilet.
Autobus o dziwo był o ustalonej godzinie, a z niego wysiadł poważny lecz łatwy do rozbawienia Burek. Szliśmy więc w stronę mojego domu gdzie miałem odebrać pieniądze. Stał już tam Zahed z pretensjami…
- Co tak długo?!
- Nie denerwuj się. Już jesteśmy. Pięć minut i idziemy – powiedziałem otwierając drzwi od klatki i szybko wbiegłem na górę schodów.
Rodzicom skłamałem że potrzebuje dziesięć złotych na kebab z kolegami. Jak zawsze w takich sytuacjach niezbędną dla nich informacją jest to z kim idę, o której wrócę do domu i żebym nie wdawał się w żadne konflikty.
- Słuchajcie! – zaczął Zahed gdy zmierzaliśmy w kierunku monopolowego – dajcie mi każdy po dyszce a obiecuje wam, że nie dotrzecie na nogach do domu!
- To niemożliwe –wtrąciłem zaprzeczając
- A chcesz się założyć?
Wiedziałem, że jeśli jest mowa o zakład to lepiej dać sobie spokój z niesprawdzonymi wiadomościami. Jeżeli Zahed coś mówi to jest prawdą. I tak faktycznie było…
Kiedy dotarliśmy do sklepu wiadome było, że to ja wejdę po alkohol. Z maksymalną pewnością wszedłem do środka impulsywnie zamykając drzwi za sobą.
- Cztery mocne! – oznajmiłem o swoich zamiarach sprzedawczynię dając jasno do zrozumienia palcami o jaką ilość się rozchodzi. Bez jakichkolwiek podejrzeń wyjęła z pod lady dany trunek. Czekając aż skasuje butelki na moment się zawahała...
-A dowód można zobaczyć? – zapytała z małą domieszką niepewności.
Pokazując jej tymczasowy dowód spojrzała na datę urodzenia. Licząc ilość miesięcy byłem pewny smutnego wyjścia bez trunku i braku uśmiechów na twarzach moich towarzyszy.
-Przez ten nowy rok nie mam poczucia czasu. – zaśmiała się kobieta.
Wychodząc z torbą pełną trunku naszym celem był rynek gdzie miał na nas czekać Szyha.
- Znakomicie! – krzyknął Zahed z uśmiechem na twarzy jak gdyby piątkowy dzień służył tylko od nabrania świeższego języka w ustach. Idąc w stronę ustalonego miejsca spotkania nie byłem pewny czego można oczekiwać po trzech mocnych, litrowych sikaczach.
Spotkaliśmy czwartego towarzysza ekipy, który ciesząc się z nadchodzącego melanżu poważnie, lecz z uśmiechem na twarzy inteligentnie się spytał:
- Gdzie idziemy?
- Ciekawe przywitanie – przyznał Burek
- Chodźmy na jedynkę – rzuciłem propozycją
- Przypał! – krzyknął Zahed
- Garaże! – rzucił spontanicznie Szyha
Nie było już więcej dyskusji. Idąc w stronę nieciekawej, lecz bezpiecznej na picie miejscówki z dzikością w sercach byliśmy coraz bardziej niecierpliwi i żądni picia. Czyżby to były początki nałogu?
- Zdrowie – ochoczo wykrzyknąłem wznosząc w górę plastikową butelkę.
Wszyscy zgodnie jak jeden mąż pociągnęli łyka.
-Ale siki! – skrzywił się Szyha w podobny sposób jakby zjadł w całości cytrynę – co wy kupiliście za świństwo?
- Pij! Nie pierdol! – oznajmili zgodnie wszyscy.
- Wyobraź sobie, że pijesz najlepszy trunek jaki mógł tylko powstać – powiedziałem – to jest kwestia nastawienia. Popatrz… - mając już połowę wypitego pociągnąłem ogromnego łyka kończąc zawartość butelki, przy czym o mało nie puściłem pawia.
Jako pierwszy wyłoił Zahed mówiąc, że idziemy po kolejne bo nie może znieść widoku pieniędzy w portfelu zamiast butelek w reklamówce. Ta błyskotliwa myśl nie była niczym nowym w podejściu Zaheda do tzw. „poszerzania lutniczych horyzontów”. Zaczęły się rozmowy o lucie i o tym kto w jaki sposób kiedyś skończy.
- Nie czarujmy się – nikt nie jest idealny … - dopowiedziałem także moją filozofię, po której nastała nieprzyjemna cisza, której niczym nie można było zniszczyć.
Wszedłem kolejny raz do sklepu prosząc sprzedawczynię o tą samą porcję rozkosznego trunku. Spojrzała się tylko na mnie z przestrogą i małym zdziwieniem, że dałem radę wypić to wszystko sam – myliła się. Posłusznie sięgając pod ladę wyciągnęła cztery butelki mówiąc „smacznego!” kiwnąłem z uśmiechem i wyszedłem.
- Burek, daj telefon. – posłusznie wyciągnął komórkę z kieszeni i podał mi mówiąc
- Tylko wybierz coś fajnego na ten moment. – widząc że chce włączyć muzykę podał mi telefon.
Na taki moment zawsze wybierałem Sam Cook’a. Cudowny styl lat sześćdziesiątych nie pozostawiał po sobie cienia wątpliwości, że nie ma lepszego utworu na ‘taki moment’.
Wczuwając się w rytm i słowa tłumaczyłem z angielskiego na polski, gdyż nikt z naszej ekipy klasowej nie miał zielonego pojęcia o czym jest tak piosenka. Braki na lekcjach języka angielskiego dawały się we znaki. „Po co mi angielski?” – to głupie pytanie zawsze budziło we mnie kontrowersje, lecz wiedziałem, że nie mam się co odzywać, bo i tak zostanę zbesztany a moje racje ktoś zakopie głęboko pod ziemię. Luta powoli dawała swoje pierwsze oznaki – tarzanie się po ziemi nie należało do mądrych posunięć (ziemi całej w topniejącym śniegu). Nie wiem jakim cudem zepsułem pasek od spodni…Idąc po kolejne piwa miałem faktyczne wrażenie, iż sprzedawczyni spogląda na mnie z żalem pomieszanym z szacunkiem to tak mocnej głowy, ale to nie była tylko moja zasługa tylko towarzyszy luty.
Krzywym krokiem wyszedłem ze sklepu trzaskając za sobą drzwi, wcześniej bełkocząc do kobiety „dobranoc”.
Kolejne piwo przyniosło kolejne straty moralne. Nie musiałem długo czekać nim przyjąłem uderzenie na oko, które swą zaciśniętą pięścią zaserwował mi Burek. Nie mam zielonego pojęcia co się stało, czym go zdenerwowałem a On mi na to, że oczy wyglądają  charyzmatyczniej gdy jedno z nich jest fioletowego koloru.
- Zawsze lepiej w oko niż w nos – śmiejąc się stwierdziłem robiąc dobrą minę do złej gry.
Zaczęło się! Szczere opowiadania kto jest kogo przyjacielem i na kogo można zawsze liczyć. Fenomen takich rozmów wyzwalał we mnie nieodparte poczucie młodzieńczej wolności.
Po raz kolejny skończyliśmy na śniegu bijąc się nawzajem. Czas wielki nadchodził byśmy się powoli rozchodzili do swoich domów. Burek oparty o ścianę garażu nie mógł w stanie się ruszyć. Wraz z Zahedem wzięliśmy Go za ramię i w stronę domu.
-Sam pójdę! – darł się
- To idź! – krzyknąłem zrywając się z Jego ciężaru.
Biedny chłopak. Padł na ziemię jak kromka chleba posmarowana masłem. Miał szczęście padając masłem do góry.  Zdecydowaliśmy wspólnie, przenocuje tę noc u mnie. Największy problem był z przeniesieniem Go na czwarte piętro. Można sobie tylko wyobrazić co to był za koszmar taszcząc prawie dorosłego chłopa tak wysoko. Sam nie czułem się na siłach by tam wchodzić a co dopiero ciągnąć kogoś za sobą. Ogółem trwało to jakieś czterdzieści minut nim weszliśmy na samą górę. Otwierając drzwi wciągnąłem Burka do pokoju ciągnąc go za nogi. Tak pijany położył się na podłodze nie ściągając nawet zapiętej kurtki. Mając na uwadze że może mu się coś stać podczas snu Np. puści pawia i się udusi, albo co gorsze zarzyga mi pokój. Wyszedłem z Mariką na powietrze by trochę ochłonąć. Już sam mój widok z daleka nie przynosił dobrej nowiny. Kilka bezcennych rad zwróciło moją uwagę na rzeczywisty stan rzeczy – musiałem dopilnować by mój pokój pozostał w stanie nienaruszonym przez alkoholowy stan Burka. Obudziłem się rano i nie musiałem się długo zastanawiać co robi wielka kałuża sików na moich panelach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz